Coraz częściej i coraz dłużej przesiaduję w poczekalniach przed gabinetem lekarzy specjalistów. Nic takiego się nie dzieje. Sprawdzam, czy przelewane co miesiąc przez 45 lat pieniądze idą za pacjentem. Dla zabicia czasu staję się w gwarkiem – w sensie gadułą. O czym plotkuję? Polityki – wystrzegam się! Pogaduchy o choróbskach – podnoszą mi ciśnienie! Chwalenia się swoim zawodem – unikam. W tym temacie siedzę cicho, bo mówiąc jaką profesją się param, spotykam się z ostracyzmem. W miesiącach zimowych dowiaduję się, że zamiast przesiadywać u lekarza, powinienem być na stanowisku pracy. Wtedy kierowców nie zaskoczyłaby zima. Sorry! Taki mamy klimat! W lato każda dziura, przełom czy koleina działa niekorzystnie na mój wizerunek. Raz, gdy pochwaliłem się dopiero co poznanemu rozmówcy, że jestem drogowcem, facet przesiadł się i nabrał wody w usta. Dopiero po jakimś czasie wróciła mu mowa. Przyznał się, że po niedawnym zatrzymaniu na drodze, przeżył traumę. Myślał że jestem policjantem drogówki.
Wyrosłem z pogaduch o „dupie Maryny”. W przychodniach o pogodzie tylko wzmiankuję. W końcu ile można mówić o pogodzie? Najczęściej pytam nowych znajomych skąd pochodzą i… przechodzę na swojego konika. Bo mam takie małe, nieszkodliwe zboczenie. Ja w poczekalniach godzinami mógłbym mówić o swoich korzeniach. Ostatnio zauważyłem, że prawdopodobnie za bardzo wychwalam siebie, lub nadmiernie panegiryzuję swoich przodków, bo od swych interlokutorów często słyszę, że ich przodkowie byli nieuczeni, niepiśmienni i nieciekawi. Rodzili się na wsi, tam żyli, pracowali, płodzili dzieci i umierali w tych samych, lub sąsiednich wioskach. W tej nieciekawości przodków musi coś być. Sam podczas indeksacji szybko odfajkowuję takie osoby. Ciekawszym poświęcam więcej czasu, czytam dokładniej cały akt, sięgam do innych źródeł i map. I jak nasz prezydent „ciągle się uczę”.
A przecież moi przodkowie też pochodzą ze wsi. Też nie umieli czytać i pisać. Gdybym nie zajmował się genealogią swego rodu, też zapewne mówiłbym o nieciekawych przodkach. To co wyróżniało ich od zasiedziałych na ojcowiznach kuzynów i krewnych, to ich sen o Warszawie. Takie polskie american dream. Marzenie o czekającej na nich pracy, przekonanie o wolności, stopniowym dorabianiu się, wykształceniu swych dzieci i ich lepszemu życiu. Przemieszczali się, bo podróże kształcą. Nie wiedzieli jednak, że kształcą nie do tego stopnia, by zacząć podpisywać się pod swoimi aktami małżeńskimi i aktami urodzeń swoich dzieci. Na to potrzeba było wytrwałości, czasu i zmiany pokoleniowej. Nieco później historia się powtórzyła. Co odważniejsi moi kuzyni i krewni przemierzyli ocean spełniając swoje marzenia o amerykańskiej potędze. Nie znając języka śnili o karierze od pucybuta do milionera. Marzyli o pracy, o wolności, o lepszym bycie dla siebie i swoich dzieci. Wierzyli w lepszą przyszłość. Dzisiaj pajac o przekonaniu, że pierwszy milion należy ukraść, potomkom naszych krewnych pokazuje gdzie jest ich miejsce na ziemi.
Podróże kształcą i kosztują. Wiem coś o tym, bo czasem wyjmuję z pocztowej skrzynki wezwanie do zapłaty z załączonym do niego zdjęciem z fotoradaru. Kto by pomyślał – zdjęcie, mandat i punkty – taki bonus – trzy w jednym tylko za zbyt ciężką nogę. W moim rodzie sztafetę osób ukaranych za jazdę zapoczątkował mój krewny Mateusz. Za rok będzie okrągła, stu pięćdziesiąta rocznica tego faktu. Niestety, fotografa przy tym nie było. Fragment z Warszawskiej Gazety Policyjnej nr 42 z poniedziałku 6 marca 1876 roku.
Wymieniony Mateusz Urzyczak był młodszym bratem mojego prapradziadka Jana. Mieszkał w podwarszawskich Falentach Małych. W chwili zdarzenia miał 46 lat. Z krótkiej wzmianki nie sposób dowiedzieć się co robił wtedy w Warszawie?. W tamtym okresie w stolicy mieszkali: jego brat, córka i syn, oraz kilku kuzynów. To tylko rzut beretem od Łuckiej, Pańskiej, Srebrnej, Ogrodowej i Mokotowskiej. Być może przewoził coś hr. Przeździeckim, właścicielom Falent. Czym przejeżdżał przez ulicę Twardą? Wykluczam samochód i rower. Stawiam na furmankę, lub na oklep. Jak dla mojego krewnego i poszkodowanej Katarzyny Zajączkowskiej zakończyła się opisana przygoda? Z ciekawości przejrzałem pod tym kątem Genetekę i Wypadki. Na szczęście w interesujących mnie latach, nie ma o nich wzmianki. Mam nadzieję, że poszkodowana kobieta wyzdrowiała i już na Dzień Kobiet wróciła do domu, a Mateuszowi nie odebrano uprawnień za jazdę…. O właśnie – czy był wtedy pod wpływem? Alkomatów wtedy nie było, zgromadzeni gapie nie pstrykali zdjęć telefonami komórkowymi, kroniki policyjne o tym milczą. Rodzinna fama o tym wydarzeniu nie niosła. Za rok, może dwa zadam te pytania sztucznej inteligencji.
Jerzy Wnukbauma