Fotografa przy tym nie było.

Coraz częściej i coraz dłużej przesiaduję w poczekalniach przed gabinetem lekarzy specjalistów. Nic takiego się nie dzieje. Sprawdzam, czy przelewane co miesiąc przez 45 lat pieniądze idą za pacjentem. Dla zabicia czasu staję się w gwarkiem – w sensie gadułą. O czym plotkuję? Polityki – wystrzegam się! Pogaduchy o choróbskach – podnoszą mi ciśnienie! Chwalenia się swoim zawodem – unikam. W tym temacie siedzę cicho, bo mówiąc jaką profesją się param, spotykam się z ostracyzmem. W miesiącach zimowych dowiaduję się, że zamiast przesiadywać u lekarza, powinienem być na stanowisku pracy. Wtedy kierowców nie zaskoczyłaby zima. Sorry! Taki mamy klimat! W lato każda dziura, przełom czy koleina działa niekorzystnie na mój wizerunek. Raz, gdy pochwaliłem się dopiero co poznanemu rozmówcy, że jestem drogowcem, facet przesiadł się i nabrał wody w usta. Dopiero po jakimś czasie wróciła mu mowa. Przyznał się, że po niedawnym zatrzymaniu na drodze, przeżył traumę. Myślał że jestem policjantem drogówki.

Wyrosłem z pogaduch o „dupie Maryny”. W przychodniach o pogodzie tylko wzmiankuję.  W końcu ile można mówić o pogodzie? Najczęściej pytam nowych znajomych skąd pochodzą i… przechodzę na swojego konika. Bo mam takie małe, nieszkodliwe zboczenie. Ja w poczekalniach godzinami mógłbym mówić o swoich korzeniach. Ostatnio  zauważyłem, że prawdopodobnie za bardzo wychwalam siebie, lub nadmiernie panegiryzuję swoich przodków, bo od swych interlokutorów często słyszę, że ich przodkowie byli  nieuczeni, niepiśmienni i nieciekawi. Rodzili się na wsi, tam żyli, pracowali, płodzili dzieci i umierali w tych samych, lub sąsiednich wioskach. W tej nieciekawości przodków musi coś być. Sam podczas indeksacji szybko odfajkowuję takie osoby. Ciekawszym poświęcam więcej czasu, czytam dokładniej cały akt, sięgam do innych źródeł  i map. I jak nasz prezydent „ciągle się uczę”.

A przecież moi przodkowie też pochodzą ze wsi. Też nie umieli czytać i pisać. Gdybym nie zajmował się genealogią swego rodu, też zapewne mówiłbym o nieciekawych przodkach. To co wyróżniało ich od zasiedziałych na ojcowiznach kuzynów i krewnych, to ich sen o Warszawie. Takie polskie american dream. Marzenie o czekającej na nich pracy, przekonanie o wolności, stopniowym dorabianiu się, wykształceniu swych dzieci i ich lepszemu życiu. Przemieszczali się, bo podróże kształcą. Nie wiedzieli jednak, że kształcą nie do tego stopnia, by zacząć podpisywać się pod swoimi aktami małżeńskimi i aktami urodzeń swoich dzieci. Na to potrzeba było wytrwałości, czasu i zmiany pokoleniowej. Nieco później historia się powtórzyła. Co odważniejsi moi kuzyni i krewni przemierzyli ocean spełniając swoje marzenia o amerykańskiej potędze. Nie znając języka śnili o karierze od pucybuta do milionera. Marzyli o pracy, o wolności, o lepszym bycie dla siebie i swoich dzieci. Wierzyli w lepszą przyszłość. Dzisiaj pajac o przekonaniu, że pierwszy milion należy ukraść, potomkom naszych krewnych pokazuje gdzie jest ich miejsce na ziemi.

Podróże kształcą i kosztują. Wiem coś o tym, bo czasem wyjmuję z pocztowej skrzynki wezwanie do zapłaty z załączonym do niego zdjęciem z fotoradaru. Kto by pomyślał – zdjęcie, mandat i punkty – taki bonus – trzy w jednym tylko za zbyt ciężką nogę. W moim rodzie sztafetę osób ukaranych za jazdę zapoczątkował mój krewny Mateusz. Za rok będzie okrągła, stu pięćdziesiąta rocznica tego faktu. Niestety, fotografa przy tym nie było.  Fragment z Warszawskiej Gazety Policyjnej nr 42 z poniedziałku 6 marca 1876 roku.

Wymieniony Mateusz Urzyczak był młodszym bratem mojego prapradziadka Jana. Mieszkał w podwarszawskich Falentach Małych. W chwili zdarzenia miał 46 lat. Z krótkiej wzmianki nie sposób dowiedzieć się co robił wtedy w Warszawie?. W tamtym okresie w stolicy mieszkali: jego brat, córka i syn, oraz kilku kuzynów. To tylko rzut beretem od Łuckiej, Pańskiej, Srebrnej, Ogrodowej i Mokotowskiej. Być może przewoził coś hr. Przeździeckim, właścicielom Falent. Czym przejeżdżał przez ulicę Twardą? Wykluczam samochód i rower. Stawiam na furmankę, lub na oklep. Jak dla mojego krewnego i poszkodowanej Katarzyny Zajączkowskiej zakończyła się opisana przygoda? Z ciekawości przejrzałem pod tym kątem Genetekę i Wypadki. Na szczęście w interesujących mnie  latach, nie ma o nich wzmianki. Mam nadzieję, że poszkodowana kobieta wyzdrowiała i już na Dzień Kobiet wróciła do domu, a Mateuszowi nie odebrano uprawnień za jazdę…. O właśnie – czy był wtedy pod wpływem? Alkomatów wtedy nie było, zgromadzeni gapie nie pstrykali zdjęć telefonami komórkowymi, kroniki policyjne o tym milczą. Rodzinna fama o tym wydarzeniu nie niosła. Za rok, może dwa zadam te pytania sztucznej inteligencji.

Jerzy Wnukbauma

Epilog

Jak się dobrze zastanowić, to moje czynności związane z genealogią polegają na odfajkowaniu kilku najistotniejszych faktów z życia przodków. Te rutynowe działania, z przymrużeniem oka, porównałbym do przesłuchania na komisariacie policji. Światło monitora prosto w oczy, imię nazwisko, miejsce urodzenia, imiona rodziców, miejsce i data ślubu, miejsce i data śmierci… Czasem dodaję przypisy i informacje. Poprzestaję na tym i zadowolony z pozyskania kolejnego rekordu do mojego genealogicznego dzieła zapisuję klikając na ikonkę „zapisz”. Skończone i szlus! Lecz czas pędzi do przodu i życie samo dopisuje moim przodkom epilog. Epilog – w sensie końcowy etap związanych z nimi jakichś zdarzeń lub działań.

W tym roku po raz pierwszy obchodzony był Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Armii Krajowej. Boże! Trzeba było 80-ciu długich lat od skończenia II wojny światowej, by komuś do łba przyszło, że trzeba o naszych żołnierzach pamiętać! Większość z nas ma w swoim drzewie jak nie żołnierzy AK to BCh, AL, NSZ, wyklętych. O tych którzy z nimi zaciekle walczyli, dzisiaj jakoś nikt nie chce pamiętać. A jeszcze nie tak dawno spędzano ludzi na uroczyste akademie, capstrzyki, odsłaniano im pomniki. Czczono ich i wierzono, że tak będzie zawsze. Dzisiaj wstyd i opamiętanie? Ale powinniśmy być zadowoleni. Lepiej późno niż wcale! Jak zapewne o nich pisał Jan Sztaudynger  – „Historia toczy się kołem. Pod kołem to pojąłem.”

Pamiętam jak dziś pierwszą wizytę u „ciotki” Boli w Sosnowcu. Miałem wtedy chyba osiem, lub dziewięć lat. Piszę ciotki w cudzysłowie, bo nie była moją ciotką, lecz wujenką mojej matecznej babki Heleny. Różnica wieku między moją babką a jej wujenką była niewielka i wynosiła zaledwie pięć lat. Przed wyjazdem miałem zapowiedziane, żebym był grzeczny i siedział cicho, bo ciotka w czasie wojny straciła dwoje dzieci. Pamiętam, że po przywitaniu kobiety usiadły do oglądania rodzinnych zdjęć. Ja posłuszny zakazowi siedziałem jak trusia. Nie interesowały mnie stare fotografie. Z rozmowy kobiet łowiłem tylko pojedyncze słowa i nie zapamiętałem nic.

Ciotka Bolesława Doros z pierwszego małżeństwa Burdzińska, była matką żołnierzy. Najstarszy jej syn Wiesław, był ppor. rez. od początku wojny działający w ZWZ późniejszej AK. Niestety nie znam jego szlaku wojennego. Przeżył wojnę. Po wojnie aresztowany i osadzony za udział w AK. Na wolność wyszedł po amnestii w 1956r. Mniej szczęścia miał jego młodszy brat Jerzy. Był akademickim nauczycielem na lubelskim KUL-u i ppor. rez. . W sierpniu 1939 roku był zmobilizowany do 45 pp. stacjonującego w Równem. W październiku dostał się do niewoli sowieckiej. Kilka miesięcy później został zamordowany w Katyniu. O jego tragicznej śmierci ciotka dowiedziała się wczesną wiosną 1943 roku. Był wśród pierwszych ekshumowanych ofiar. Zidentyfikowano go po osobistych dokumentach. Po wojnie ciotka była nachodzona i zastraszana przez pracowników UB. Poradzono jej „siedzieć cicho”, lub mówić wyłącznie o zbrodni niemieckiej popełnionej na jej synu. Po „odwilży” w październiku 1956 roku skończyła się jej przygoda z UB. Przestano ją nękać. PRL-owskie media też przestały mówić i pisać o Katyniu. Ta cisza była jedną z metod „kłamstwa katyńskiego”. Związek Sowiecki przyznał się do zbrodni dopiero w kwietniu 1990 roku. Za szerzenie „kłamstwa katyńskiego” w okresie PRL, przeprosił dopiero w 2000 roku ówczesny prezydent RP Kwaśniewski. W sprawie pomordowanych przez NKWD oficerów, Polacy nigdy nie dostali wsparcia od przywódców mocarstw zachodnich. Nikt nie chciał drażnić niedźwiedzia. Zaogniać i tak napiętych stosunków między Wschodem i Zachodem. Większość społeczeństwa polskiego nigdy w kłamstwa katyńskie nie uwierzyła. Pamięć o polskich oficerach pomordowanych przez sowietów jest kultywowana w narodzie do dziś.

Drugim dzieckiem ciotki Boli, które straciła na II Wojnie była jej córka Teresa. Była ona żołnierzem Związku Walki Zbrojnej przemianowanego w lutym 1942 roku rozkazem Naczelnego Wodza na Armię Krajową. Pracowała jako sekretarka w niemieckiej firmie. Zbierała informacje i przekazywała je wywiadowi ZWZ okręgu Zawiercie i Sosnowiec. Mając dostęp do pieczątek fałszowała kenkarty i przepustki. Aresztowana przez Niemców  podczas akcji.  Prawdopodobną przyczyną zatrzymania była zdrada jednego z dowódców. Po jej aresztowaniu w domu ciotki gestapo zrobiło rewizję. Nic nie znaleźli, lecz nieźle oberwało się wtedy ciotce. Jej córka Teresa była przesłuchiwana i torturowana. Zamordowano ją  w grudniu 1942 roku w Zawierciu.

W rodzinnym gronie żołnierzy AK był też stryjeczny brat rodzeństwa Teresy, Wiesława i Jerzego – Tadeusz Burdziński. Cichociemny, dyplomowany major, żołnierz AK i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, walczył w  Powstaniu Warszawskim. W październiku 1945 uciekł z Polski gdzie groziło mu więzienie. Dostał się do Anglii. Zdemobilizowany i z sugestiami opuszczenia Wysp, przeniósł się do Szkocji.  Zmarł w Glasgow. Jego pełny życiorys można znaleźć w internecie.

Tu pora na epilog. Dopisek powojennych zdarzeń i działań związany z losami pozyskanych informacji przez polski wywiad AK. Po wojnie część dokumentów AK, dostała się w ręce NKWD. Co sowieci z nimi zrobili? Można się przekonać po masowych aresztowaniach po wyzwoleniu. Wyłapywali naszych „chłopców z lasu” według przygotowanych list. Materiały polskiego wywiadu AK, które trafiły do Anglii, zostały niszczone przez Anglików. Szły na przemiał. Oznacza to, że świadectwa sukcesów polskiego wywiadu zbierane w kraju z narażeniem życia, zostały bezpowrotnie zniszczone. Jak pisał Jan Nowak Jeziorański przywołując słowa sekretarza Winstona Churchilla, Johna  Colwilla główną tego przyczyną była rywalizacja między agencjami służb wywiadu Secret Intelligence Service, wywiadem lotniczym, morskim i innymi wywiadami. Jak pisał Collwil – Najlepszymi w tej grze okazali się Polacy. Tragedia tysięcy żołnierzy podziemnych struktur AK polegała na tym, że widzieli w Anglikach sojuszników, którym za wszelką cenę, nawet krwawych ofiar,  trzeba było pomóc. Angielskie służby wywiadowcze widziały natomiast w Polakach  rywali do zdobywania po wojnie wojennych zasług. Niebezpiecznego i skutecznego rywala. O znakomitości form i metod pracy Polaków świadczą niemieckie sprawozdania przesyłane do Berlina. Wskazywały one na działanie dobrze zorganizowanego polskiego podziemia i na ich głęboką penetrację ośrodków badawczo-rozwojowych ujętych głęboką tajemnicą najnowszych technik wojskowych. Wystarczy przypomnieć sobie o Enigmie, czy napływających do Londynu informacjach o Peenemunde i rakietach V-1, oraz przekazaniu przez wywiad AK części rakiety V-2. Chwała bohaterom!

Jerzy Wnukbauma.

Jeszcze się taki nie narodził!

To stare powiedzenie w pełnej wersji – Jeszcze się taki nie narodził, który by wszystkim dogodził! zawiera najszczerszą prawdę, gdyż nie ma i nie było na świecie takiego człowieka, który potrafiłby dogodzić wszystkim. Człowieka, który spełniałby oczekiwania wszystkich ludzi i zaspokajał ich związane z nim nadzieje. Dotyczy ono nawet Syna Boga, gdyż sam Bóg też nie jest w stanie dogodzić wszystkim. Na poparcie tych słów jest kilka wzmianek w Nowym Testamencie. Najbardziej trafny jest fragment Ewangelii św. Mateusza w której padają słowa Jezusa „Przyszedł bowiem Jan. Nie jadł, nie pił a oni mówią .<Zły duch go opętał>. Przyszedł Syn Człowieczy; je i pije, a oni mówią <Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników>. Temu podejściu wtóruje sam Kościół katolicki  zwykle zapominając, że Syn Boży dał nam wolną wolę i wyznaczył tylko jeden cel do nieba – miłość i czynienie dobra. Przekładając to na nowy, młodzieżowy język Stwórca mógł powiedzieć Adamowi i Ewie – Róbta co chceta! Macie wolną wolę i wykorzystujcie ją na czynieniu dobra i miłowaniu bliźniego swego. Czy chcemy czy nie – Jest tyle dróg do nieba, ilu jest ludzi.

W skróconej wersji powyższe powiedzenie – Jeszcze się taki nie narodził! – jest także buńczuczną odpowiedzią na zaczepki. Znaczy tyle co, – nie ma takiego człowieka, który by mnie pokonał, zatrzymał, był mądrzejszy ode mnie… To powiedzenie słyszy się też często w formie usprawiedliwiania się, gdy coś kogoś przerasta i nie może sobie z tym poradzić. Wtedy zazwyczaj tym słowom towarzyszy obojętność i machnięcie ręką na wszystko.

Przypomniałem sobie o tym starym przysłowiu spotykając na mieście starego znajomego, który widząc na mojej kurtce czerwone serduszko, zaczął prawić mi rewelacje na temat twórcy WOŚP. Nie chciałem tego słuchać. Rozstaliśmy się szybko. W drodze do domu zastanawiałem się co w temacie datków, zbiórek pieniężnych i zorganizowanych kwest, mówi genealogia. Doszedłem do wniosku, że niewiele. W księgach metrykalnych (po za wpisami o utrzymywaniu się niektórych naszych bliskich ze zbierania datków pod kościołem) nie znalazłem nic. Owszem, po niektórych zawodach naszych bliskich możemy domyślać się, że były zbierane na nich datki, ale nie są to twarde dowody, lecz tylko moje przypuszczenia. Mam tu na myśli babę i dziada kościelnego, czy babę i dziada szpitalnego. Ci ludzie musieli przecież z czegoś żyć. Poszperałem trochę w sieci i przekonałem się, że w pożółkłych, starych książkach i gazetach zachowało się wiele dowodów na organizowanie przez naszych przodków pieniężnych zbiórek na szczytne cele. Działalność dobroczynna była i jest ściśle związana z tradycją chrześcijańską. Jałmużna należy do uczynków miłosiernych. Pewnie dlatego o przeciwnikach datków nie znalazłem nic.

Najstarszą podpisaną przez Kazimierza Wielkiego zgodą na założenie fundacji zajmującej się zbiórką funduszy na szpital dla górników w Bochni jest fundacja założona w 1357r. Po kilku wiekach naszej świetności nastały dla Polski lata chude. Rozbiory i zniewolenie. Nie wywołały one jednak zaniku miłosierdzia. Wręcz przeciwnie. Nasi przodkowie wbrew carskim zakazom i represją, potajemnie organizowali zbiórki dla powstańców listopadowych i styczniowych. Wzorem odwagi były nasze prababki, które zamieniały swoje rodowe klejnoty na symboliczną czarną biżuterię.  Okres ten znany jest w historii Polski pod nazwą „Czarna sukienka” Czarna biżuteria była tylko jednym z elementów aktów nieposłuszeństwa. W odzyskaniu naszej niepodległości pomagały też zbiórki organizowane na rzecz powstańców wielkopolskich i śląskich. Wyjątkiem jest powstanie Jakuba Szeli. Ci powstańcy zabierali sobie sami, na dodatek za głowy swych sąsiadów dostawali od austriackiego zaborcy judaszowe srebrniki.

Sieć internetowa i archiwa państwowe są znacznie bogatsze w dokumenty pochodzące z okresów po odzyskaniu niepodległości. Szczęśliwcy mogą znaleźć tu ślady dobroczynnej działalności naszych przodków. W niektórych ówczesnych gazetach obok informacji o miejscu i terminie charytatywnych zbiórek znajdują się także listy darczyńców. Niejedna przedwojenna resursa przyczyniła się do tego, że budowana była szkoła i powstawała bursa. W czasie wojny organizowane były zbiórki żywności,  opatrunków i pieniędzy dla leśnych oddziałów. Zbierano po piątaku od chłopa na trumnę dla szkopa. Po wojnie zbierano na odbudowę stolicy i innych miast i wsi. Nasi dziadkowie i rodzice kupowali cegiełki, żeby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatnie. Tym wszystkim zbiórkom zawsze towarzyszyła muzyka i zabawa. Dzisiaj niektórym przeszkadza, że raz w roku w ostatnią niedzielę stycznia w całej Polsce i w niektórych miejscach na świecie, ludzie się bawią, a facet w czerwonych portkach dwoi się i troi żeby to wszystko miało sens, trwało do końca świata i jeden dzień dłużej.

Jerzy Wnukbauma

Na Abrahama.

Do napisania kilku poniższych zdań, skłonił mnie temat pierwszego, noworocznego spotkania członków i sympatyków ŚTG – „Tradycja obchodzenia urodzin”. Nie będę rozpisywał się o tradycji urodzin. O tym zwyczaju dowiem się od Pani Prezes 13 stycznia na zebraniu Świętogenu. Ja zajmę się praźródłem – w znaczeniu początku czyli narodzin. Napiszę o nich kilka zdań w kontekście  moich genealogicznych doświadczeń. Będą to moje odczucia i doświadczeniach nabyte w czasie indeksowania ksiąg metrykalnych. Na początek – krótko o jubileuszach, których nigdy nie było.

Podczas analizowania swojego genealogicznego drzewa, kilkakrotnie zadawałem sobie pytanie – Czy mi tu kogoś nie brakuje? Czy zbyt długa bezdzietność po ślubie moich krewnych, nie wskazuje być może na możliwość przeoczenia ich dzieci? Czy z racji dużej rozpiętości wieku między rodzeństwem, nie powinno być pomiędzy nimi jeszcze kogoś?  Kogoś, na kogo dotychczas nie natrafiłem w księgach. Na niektóre z pytań znajdowałem odpowiedź w księgach zmarłych. Były to zazwyczaj bezimienne wpisy o martwo urodzonych, lub żyjących tylko kilka godzin istotkach. Nieochrzczonych, bez imienia, czasem nawet bez nazwiska. O ich przynależności do czyichś korzeni świadczył jedynie fakt, że poczęła je któraś z antenatek. O jednym przypadku martwo urodzonego dziecka dowiedziałem się przed laty z rodzinnego przekazu. Po tym dziecku nie znalazłem nigdzie żadnego śladu. Pewnie dlatego, że było ofiarą błędu lekarza przy porodzie i nie zostało nigdzie zapisane. Jego matka i rodzeństwo pamiętali i wspominali go aż do chwili ich śmierci. W takich sytuacjach zawsze zadaję sobie pytanie. Dlaczego tak było? Dlaczego anonimowo i marginalnie traktowano te istotki Boże. Gdzie wtedy byli obrońcy nienarodzonych, bezimiennych bożych dzieciątek? Ale skończmy ostatecznie z tym dołującym, smutnym tematem. Pożegnajmy Stary i radujmy się Nowym Rokiem.

W świętokrzyskiej parafii, w jednym z roczników księgi urodzeń zwróciłem uwagę na  pewien fakt. Na jednakowo brzmiące zapisy dat urodzeń wszystkich nowonarodzonych dzieci. Gdyby nie powrót do zaczynających każdy akt zdań – „Działo się w parafii… w dniu tym a tym…”  – urodzenia wszystkich dzieci mógłbym zapisywać – urodzone dnia wczorajszego. Lecz nie jest możliwe, by cały rocznik dzieci rodził się akurat wczoraj. Wykluczam też fakt zgłaszania wszystkich narodzin dnia następnego. Nie podejrzewam, że księgę prowadził ksiądz z tutejszej parafii. Nie podejrzewam by konsekrowana ręka poświadczała na piśmie nieprawdę. Widocznie w ten rocznik Księgi Urodzonych, wpisów dokonywał „wczorajszy” organista i w każdym bez wyjątku akcie, jak mantra powtarzał się zapis – „… okazali nam dziecko płci… i oświadczyli, że urodziło się dnia wczorajszego…”  Zaakcentuję – „dnia wczorajszego”, bo te fragmenty aktów przyczyniły się do tego, że odżył we mnie duch hazardu. Po zindeksowaniu pierwszych dwóch miesięcy (styczeń, luty) tej księgi, zacząłem zakładać się sam ze sobą, czy do końca grudnia będą jakieś odstępstwo od tej normy. Stawką był toast setką wódki, wzniesiony za każde dziecko urodzone w innym czasie niż „dnia wczorajszego”. Nieważne; dzisiaj, onegdaj, czy konkretnego dnia. Ważne tylko by nie rodziło się wczoraj. I co? Ten rocznik księgi urodzeń zakończyłem trzeźwy jak nowonarodzone dziecię. O przepraszam! Jak niejednokrotnie donosiło radio i pisano w gazetach, zdarzały się w naszym kraju przyjścia na świat dzieci pod wpływem alkoholu. Ich mamusie postanowiły rodzić „pod dobrą datą”.

Od 1977 roku istnieje możliwość określenia daty urodzenia za sprawą numeru pesel. Ma to dobre i złe strony.  Podając pierwsze sześć cyfr swojego numeru pesel można też stracić kilka stówek. Nie chodzi mi tylko o naciągaczy, złodziei, oszustów czy hakerów. Na przełomie roku wystarczy samemu zadzwonić do wróżbity czarodzieja, lub wróżki czarodziejki, podać pierwsze cyfry peselu i rusza numerologiczna maszyna licząca, szklana kula emituje swą tajemną wiedzę, gwiazdy umiejscawiają człowieka w odpowiedniej konstelacji, a karty tarota układają się same w przepowiadające przyszłość położenie. Takie cuda.

Tradycje obchodzenia moich jubileuszy liczę w dekadach. Uroczyście świętuję je co dziesięć lat, bo co dekadę zdarzają mi się życiowe przełomy. Tak już mam od urodzenia.

Gdy skończyłem roczek dostałem pierwsze baty.
Gdy miałem 10 lat dostałem zegarek od chrzestnego taty.
Gdy skończyłem 20 lat włożyłem na palec złotą obrączkę
Gdy skończyłem 30 lat już drugie dziecko trzymałem za rączkę.
Gdy skończyłem 40 lat dostałem astmę i ledwo dyszę
Gdy skończyłem 50 lat dostałem weny i wiersze piszę.
Gdy skończyłem 60 lat zyskałem  nad czołem łysą podkowę
Gdy skończyłem 70 lat mam w MPK przejazdy darmowe.
Gdy skończę 80 lat? –  Czas przyszły, niedokonany. Poprzestanę więc na siedemdziesiątce. Czytałem gdzieś, że sukcesem mężczyzny jest w wieku 3 lat nie sikać w majtki; w wieku 10 lat mieć przyjaciół; w wieku 20 lat mieć prawo jazdy; w wieku 30 lat zarabiać dużo pieniędzy; w wieku 60 lat uprawiać seks; w wieku 70 lat posiadać jeszcze prawo jazdy; w wieku 80 lat mieć jeszcze przyjaciół i świadków swego przyjścia na świat. Ostatnim wyczynem faceta jest w wieku 90 lat nie sikać w majtki. Oby Bóg pozwolił mi sprawdzić prawdziwość tego ostatniego sukcesu. W Nowym Roku życzę wszystkim Koleżankom i Kolegom z ŚTG w Kielcach, wszystkiego najlepszego, spełnienia najskrytszych marzeń, oraz tylu nowych członków oraz sympatyków na naszych zebraniach, jak u mnie na Abrahama (na jubileuszu 50-lecia ).

Gebursztag
Ktoś dzwoni do naszych drzwi!
Powiedziała żona do jątrwi.
Szwagier do drzwi zmierzał,
bo miał dziś rolę konsjerża.
W drzwiach stanął syn, za nim snecha,
za nimi ich pięcioletnia pociecha.
Nie zamknęła drzwi snecha za synem,
bo przyszła ona ze swym zełwinem,
a ten przed domem na ganku
czekał na moich bratanków,
albowiem od chłopców zamierzał
wziąć adres mej żony dziewierza.
Macie otwarte drzwi! – rzekła
do mojej żony jej świekra.
Za nią wszedł ojciec i brat,
za bratem weszli wuj i ciotka,
z nimi cioteczna siostra, podlotka.
Za nią braciszek z piękną laurką.
Miał także przyjść mój szurzy,
ale nie wrócił jeszcze z podróży.
Dzwonił, że utknął koło Cieszyna.
Bez niego przyszła więc szurzyna
i przypadkowo pod samym progiem
spotkała się z mym peszenogiem,
który tu przyszedł bez mej świeści,
bo ta wybyła do swej współteści.
Na półgodziny do nas wpadł
Z mą swatew i swatówną swat.
Przywitali się po przyjacielsku
i wkrótce wyszli po angielsku,
bo swata praciot pan Tadeusz
dziś także miał swój jubileusz.
Pora na tort! – mówi ma świeść.
Z kuchni powoli zacząłem go nieść,
Zdmuchnąłem świeczki i kroję tort.
I ktoś mnie szturcha – co za czort?
Z ukosa patrzę kto mnie tak dźga,
odwracam się a wnuczka ma
mówi śląc do mnie uśmiech słodki’
–To są; dziadkowie, wujowie i ciotki.
Trudno się było z dzieckiem nie zgodzić.
Goście się w końcu przestali schodzić.
Dość staropolskiego who is who.
Szampan wystrzelił. Pora toastu.

Jerzy Wnukbauma.

Przemyśl.

W środku dużego, wojewódzkiego miasta, w środku tygodnia i w środku dnia, przytrafiła mi się mała próba oszustwa. Na potrzeby tego artykułu nazwałem ją –  „na zbłąkanego turystę”. Aby „merytorycznie” opisać tą metodę wysępiania pieniędzy, muszę zacząć od samego początku. Od mojej powrotnej drogi z marketu, do domu.

Po samotnym pokonaniu dwustu, trzystu metrów od handlowego molocha, za przejściem dla pieszych na skrzyżowaniu osiedlowej ulicy, za swoimi plecami usłyszałem – „Proszę pana!  Proszę pana!” Odwróciłem się i zobaczyłem za sobą samochód osobowy. Jak większość ludzi w takim przypadku pomyślałem, że kierowca zabłądził i o drogę pyta. Zawahałem się czy podejść. Nie widząc wokół siebie żywej duszy, podszedłem. Zdziwiłem się, że kierowca ma podniesioną szybę i pokazuje mi gestem, żebym przeszedł od strony pasażera. Okrążyłem maskę samochodu i stanąłem przed jego pasażerem. O dziwo! Ta szyba była całkiem opuszczona. Usłyszałem pytanie – „Czy dobrze jedziemy do Przemyśla?” Zdziwiony podrapałem się po głowie i w myślach kombinowałem jak, bez kluczenia po osiedlowym labiryncie ulic, pokierować zbłądzone towarzystwo na właściwą drogę. Bąkałem coś co zwykle mówi się w takich przypadkach, gdy nagle mój rozmówca przerwał mi zapewniając mnie, że jest Madziarem i że chce mi podziękować za okazaną pomoc. Machnąłem ręką i już miałem odejść, lecz podobny do Roma Madziar, zaczął mnie kusić kilkoma souvenirami, nie wypuszczając ich ze swoich rąk. Wyciągał jak kota z worka, jedno po drugim małe opakowanie, tłumacząc ich zastosowanie; perfumy, przydomowa kamerka, złoty zegarek. Akurat ten „połyskujący złotem okaz” pokazał w całej okazałości, migając mi przed oczami zawartością otwartego futerału. Przyznam się, że przez chwilę miałem moment zwątpienia, w którym górę brała moja chciwość. Sprawiła to chęć posiadania kamerki. Na samą myśl, moje oczy zaświeciły innym blaskiem. Widocznie smagły Madziar zauważył moment zawahania, bo powiedział, że to wszystko może być moje, gdy wesprę go małą kwotą na paliwo do Przemyśla. W tym momencie wszystko stało się jasne.

Odszedłem nie odwracając się za siebie. Dzięki Bogu nie padłem ofiarą ulicznej transakcji. W drodze do domu zastanawiałem się nad mechanizmem oszustwa. Zaczynając od samego początku spotkania wszystko było podejrzane. Kierowca wołał do mnie przez otwarte okno czystą polszczyzną. Po chwili zamknął okno  i siedział jak trusia gdy rozmawiałem z kaleczącym polszczyznę jego pasażerem. W trakcie krótkiego postoju ani razu nie spytano mnie jak mają wydostać się z osiedlowej pułapki. Wreszcie – dlaczego cygan Madziar kusił mnie drobiazgami? Dlaczego padło na mnie?

Po chwili przemyśleń doszedłem do wniosku, że ci oszuści to kompletni amatorzy. A skoro ignoranci to nie będę czepiać się Cygana i wieszać go za winy kowala. Dalsza droga do domu upłynęła mi nad przemyśleniem jak ja bym to zrobił. Merytorycznie. Czasy się zmieniły. Dzisiaj cygan nikomu nie macha przed oczami złotym zegarkiem. Ten widocznie był wyjątkiem i nie przemyślał sprawy do końca.

Ja na miejscu cygana zmieniłbym samochód. Zainwestowałbym w limuzynę z przyciemnianymi szybami.  Rozsiadłbym się wygodnie na tylnej wygodnej kanapie i pomyślał o zadbaniu o swoje bezpieczeństwo. Wziąłbym na rympał wszystkie strategiczne resorty. Po pierwsze wybrałbym jakiegoś pajaca, ubrałbym go w generalski mundur i postawił na czele policji. Niech mnie broni z granatnikiem w rękach, a jego funkcjonariusze w chwilach spokoju wycinają i rozrzucają konfetti. Zatroszczyłbym się by mieć swojego prezydenta. Sfinansował bym mu kampanię i podsunął czek in blanco do podpisania. Będzie fikał  – nie wypłaci się do końca życia. Swoje odkrycie towarzyskie mianuję pierwszą kucharką w trybunale. Inne sądy obsadzę koleżankami głowy państwa i ministra. Przejmę wszystkie media. Gdy będę chciał przemówić do narodu, to do mnie autokarami przywiozą klakierów. Wypełnię nimi całą salę i wyślę kogoś kto ich poinstruuje jak mają wiwatować i kiedy mają przestać. Zasłużonym wazeliniarzom pozwolę, aby ich żony pracowały w  zarządach spółek, banków, funduszy i przedsiębiorstw… Oczywiście z udziałem Skarbu Państwa. Przymknę oczy na loty marszałka do Przemyśla do domów publicznych. Nie zrobię nic, gdy na światło dzienne wyjdą przejazdy mojego dupowłaza zdezolowanym tirem z Przemyśla do Brukseli. Nie poczynię żadnych kroków, by nie dopuścić do korzystania z pieniędzy Funduszu Sprawiedliwości, na kampanie wyborcze moich senatorów i posłów. Nabiorę wody w usta, gdy z tego funduszu kilkadziesiąt milionów zostanie przelane księdzu od salcesonu? Będę twardo stał na stanowisku, że pieniądze poszły zgodnie ze swym przeznaczeniem – na ofiary. Oczywiście na ofiary losu w znaczeniu; niezdary, ofermy, fajtłapy, ale zawsze to ofiary. Poprzestanę na tych niezdarach, ofermach, fajtłapach, bo właśnie stanąłem przed domem. Zostawię za drzwiami to całe towarzystwo. Pomieszkiwanie z kimś kto liże hemoroidy jest skazywaniem się na smród. Dlaczego? Bo od lizania hemoroidów z buzi śmierdzi.

We wstępie do tego artykułu zapewne nie umknął wam niepasujący, a wręcz rażący wyraz – „merytorycznie”. Umieściłem go, by „merytorycznie opisać…” przydarzającą mi się przygodę. Większość nas karmiona jest tym określeniem przez różnej maści polityków. Wtrącają go przy każdej nadarzającej się okazji. Oszukują naród, choć czasami odnoszę wrażenie, że nie wszyscy posługujący się tym łacińskim wyrazem, do końca rozumieją znaczenie jego sensu. Nadużywają go i zapominają, że ich merytoryczność ma się nijak do tego co mówią. Czekam na chwilę, gdy prowadzący z nimi rozmowę zada im pytanie, co rozumieją przez słowo – merytorycznie. Bo dla karmionych otrzymywanymi na telefon przekazami polityków, wszystko jest merytoryczne i zawsze w znaczeniu – DOBRE! Tu niektóre przykłady ich toku myślenia. Spotkanie – merytoryczne. Jego senna atmosfera – merytoryczna. Długa, pozbawiona sensu i treści przemowa – merytoryczna. Mówca – merytoryczny. Niesprawdzone „kwity” na przeciwników politycznych – merytoryczne. A przecież w języku polskim jest tyle synonimów tego wyrazu, że nie sposób nie dobrać właściwego słowa na określenie: spotkania, jego atmosfery i rozmówców.  O zbieranych na przeciwników niesprawdzonych i nie potwierdzonych hakach, nie wspomnę. Niektóre w żaden sposób nie mogą być sprawdzone, a tym samym merytoryczne.

Jeszcze dzień, jeszcze dwa i stanę na progu Nowego Roku. Ostatnio, wraz z wiekiem, w okresie przedświątecznym i noworocznym zauważam u siebie przygnębienie i zniechęcenie świętami. Tych nadchodzących nie wyobrażam sobie. Poczułem tak wielkiego doła za sprawą Czarnka w Kielcach namawiającego mnie do nakłaniania przy wigilijnym i świątecznym stole cała rodzinę do głosowania na obywatelskiego kandydata na prezydenta. Szkoda, że nie dopuszczono mnie do głosu, bo chciałem zapytać czy jego kandydat nie jest prawy i sprawiedliwy? Jest kandydatem PiS, jego kampanię finansują pieniądze PiS, szefem jego sztabu jest członek PiS… Wyczuwam cygaństwo, albo… Za sprawą odebrania subwencji, prezesowi włączył się program oszczędnościowy i będzie zmuszony wykorzystać stare sznureczki po byłym pajacyku do poruszania nowym. Już obywatelskim.

Nie wyobrażam sobie  tegorocznych świąt. U mnie każdy członek na swój strój. Żona za Hołownią, syn za Tuskiem, córka za PiS-em, wnuk za Mentzem. Nawet prawnuk podłapał melodię z disnejowskiej kreskówki i śpiewa na cały głos  Duda, duda ej! Śledźcie media. Jeśli przeczytacie – W świąteczny wieczór w Kielcach doszło do rodzinnej awantury… znaczy się, że próbowałem. Od wielu lat, co roku w sylwestrową noc piszę swoje postanowienia noworoczne. Dzięki Bogu tylko je piszę, a nie przyrzekam ich głośno sobie i Bogu. Jakie będą w tym roku? Nieważne! Moje wszystkie przyrzeczenia z wybiciem przez zegary północy, przeważnie kończą się jak poniżej.

Rzucę palenie!, rzucę picie!, Seksu odmówię każdej kobicie!, Nie opuszczę mszy w niedzielę!,
Jarosławowi poparcia udzielę! I najważniejsze na ostatek; Radiu w Toruniu wyślę datek!!!
O rany Boskie! Jak mi się uda, to w życiu moim będzie nuda. Jakże tak żyć – Nie pić?, Nie palić?,
Bab nie podrywać?, Cholew nie smalić? , I miast wydawać na przyjemności, obdarzać forsą innych gości?. Pal licho płuca! Co tam z wątrobą! Ja w Nowym Roku zostaję sobą.

Zostaję sobą i nie zmieniam swoich przyzwyczajeń. Kilka lat wcześniej, gdy wypowiedziałem:

Rzucam palenie! Przestaję pić! Cicho dodałem – Boże daj żyć! Nie wiem czy przez księżyc w pełni, czy sam Lucyfer życzenie spełnił, lub inny diabeł zrobił mnie w konia, bo zobaczyłem klona Biedronia. O dobry Boże nie może tak być, proszę „daj żyć” Ty dajesz rzić. Gdybym przyjemność taką miał w głowie, to bym się bawił z księżmi w Dąbrowie. Odbierz pokusę do nałogu, a tą przyjemnością obdarz mych wrogów.

Widać nie jestem „merytoryczny”. Wy też dobrze przemyślcie co i komu przyrzekacie w swoich postanowieniach noworocznych.
Jerzy Wnukbauma.

 

Kiedy zostałem genealogiem?

Kiedy zostałem genealogiem?
Choćbym miał przysiąc tu przed Bogiem,
to powiem, że przed wielu, wielu laty.
Pamiętam! Dostałem lanie od taty,
bo opróżniłem siostrze skarbonkę.
Ojciec wyjął z szuflady plecionkę,-
(trzymał w ukryciu tą dyscyplinę) –
i wymierzył nią karę za moją przewinę.

Oberwałem ile wlezie na ojca kolanie.
Wtedy już po wszystkim zadałem pytanie.
„Powiedz tatusiu czy był przypadek,
że zlał cię twój ojciec, a mój dziadek?
A czy twego ojca, a mojego dziadka,
jego ojciec bił po gołych pośladkach?
A czy mój pradziadek też dostawał baty
od mojego prapra, a swojego taty?
A czy mój praprapra też synów wychłostał,
bo nieraz w dzieciństwie sam po dupie dostał?”

Tak oto w dzieciństwie za sprawą batów,
poznałem po mieczu męskich antenatów.
Byłem prekursorem, robiąc podwaliny,
badając kto był pierwszym oprawcą rodziny.
Ja już wtedy widziałem po ojca minie,
że nie wiedział kto zaczął lać dzieci w rodzinie.
A czy na mnie w rodzie skończyło się bicie?
A jak wy myślicie? Samo życie. Samo życie.
Jerzy Wnukbauma

Sen wierszoklety

Upalny wieczór, sen nie przychodzi.
Ułożę wierszyk, a co mi szkodzi.
Lepiej rymować niż liczyć barany,
i na noc rogatą być skazany.
Poleżę sobie – myślę tak –
Ułożę rymy leżąc na wznak”.
Gdy ułożyłem strofy trzy,
zasnąłem i słyszę pukanie do drzwi.

W drzwiach stoi facet i mówi – Stary!
trzęsąc mną mocno przy tym za bary –
„Ty jesteś wielki i wiesz cholera?
Rymy masz niczym u Sztaudyngera!”
Tu przyznam – W chłopcach nie gustuję!,
lecz ta krytyka mnie dowartościowuje.
„Dobra – myślę – Mów mi tak”
i dalej leżę sobie na wznak.

Znowu pukanie. W drzwiach Bralczyk i Miodek.
Bralczyk mi mówi – Tyś samorodek.
Wiersz twój dowcipny, celna treść,
Jednego wszak nie mogę znieść.
Drogi poeto popraw swą składnię!
Ale ogólnie może być. Ładnie!”
Oj myślę sobie – Mówcie mi tak!
i dalej leżę sobie na wznak.

I znowu głośny dzwonek do drzwi
dokończyć zwrotki nie daje mi.
Tym razem w drzwiach pięciu chłopa,
rosłych agentów UOPA.
„Urząd Ochrony Praw Autorskich”  –
W mych uszach słyszę ich głos szorstki –
„Tylko posłowie Szanowny Panie,
mają monopol na TFUrcze drzemanie.

Znowu zasypiam i dzwonek do drzwi
kradzioną nockę uprzykrza mi.
Tym razem piękna, naga pokusa
Od progu pragnie dać mi bonusa.
Przecieram oczy. Za oknem wschód.
Na łóżku żona, ja i mój wzwód.
Dobrze, że chociaż ślubną mam.
Halo! Nie śpimy! Hannibal u bram!
Jerzy Wnukbauma

Jerzego pisanie.

Skończyłem indeksowanie kolejnej, narzuconej sobie, części aktów z ksiąg parafii Bodzentyn. Teraz nadszedł czas na duchową higienę. Na odreagowanie i wyluzowanie. Po skończeniu i wysłaniu do geneteki kolejnej transzy indeksacji, nadeszła pora na porzucone przemyślenia i refleksje. Może nawet uwolnię wenę twórczą. Muszę tylko okiełznać trochę swoją fantazję. Nie mogę przecież zapominać o samo cenzurze, bo nie daj Bóg znowu ktoś wytknie mi kalanie własnego gniazda.

W trakcie obecnej odskoczni, zastanawiałem się jak określić i nazwać swoją działalność na niwie genealogii. O tym jak genealogiczna brać jest postrzegana w oczach innych pisałem na tej stronie w listopadzie 2012 roku w wierszu „O genealogach krążą różne głosy”. Nie wpisuję się do żadnej z tych kategorii. Po głębokim namyśle stwierdziłem, że w tym hobby, jestem trochę podobny do chłoporobotnika. Młodym nie znającym tej nazwy, wyjaśniam – była kiedyś taka społeczno-zawodowa peerelowska hybryda. Rekrutowana była z mieszkańców okolicznych wiosek do świadczenia pracy w miastach, a konkretnie w miejskich zakładach przemysłowych i w budownictwie. Według władzy ludowej ta kategoria społeczna miała być wiodącą warstwą społeczną socjalistycznego narodu. Nadzorując przed laty brygady składające się z chłoporobotników wyrobiłem sobie o nich znacznie odmienne zdanie. Według moich spostrzeżeń ci „pracownicy” opieprzali się przez osiem godzin, bo byli przemęczeni pracą u siebie na polu. Po powrocie do domów odpoczywali, bo byli zmęczeni pracą na budowie. Cały ciężar związany z obrządkiem zwierząt, utrzymaniem domu, pilnowaniem i wychowywaniem dzieci, spoczywał na ich żonach. Tu muszę się przyznać do drobnej nieścisłości. Do małego błędu. Do uogólniania i nie różnicowania płci chłoporobotnika. Łatwo mi to przyszło, bo w języku polskim nie ma feminatywów dla tej grupy społecznej. A pracowałem też z płcią piękną – z „chłopkorobotnicami”. Były przeciwieństwem facetów.  Robotne, odpowiedzialne i zdyscyplinowane. Można było panowie?

Skąd więc u mnie porównywanie się do chłoporobotnika? (Złośliwców proszę o nie wyciąganie pochopnych wniosków i nieutożsamianie mnie z przemądrzałym chłopkiem roztropkiem). Zaliczyłem się do tej kategorii, bo podobnie jak chłoporobotnik pracuję na pół gwizdka. Niewydajnie! Trochę dla „firmy”, a trochę dla siebie. Co za tym idzie większość obowiązków domowych spada na moją żonę. Pora to zmienić.

Na początek proponuję administratorom zawiadujących tą stroną, by zmienili nazwę zakładki Menu w której zamieszczam moje wierszyki i felietony. Proponuję zmianę nazwy odsyłacza z „Jerzego pisanie”, na inną nazwę. Taką, która nie sugerowałaby tak jednoznacznie autora i pozwoliła innym na publikację swoich przemyśleń. Proponuję zmienić „Jerzego pisanie” na niosące regionalny akcent „Kazania świętokrzyskie”. Moim zdaniem, ta nazwa nie odstraszy chętnych mających coś do powiedzenia i przelania swych myśli na genealodzy-kielce.pl. Wtedy kazań może być tu dostatek. Na każdy dzień. Jak w manuskrypcie – Kazania na dzień św. Katarzyny, św. Michała, św. Mikołaja, Korneli, Maćka…  Daj Boże by trafił się ktoś, kto staropolskim powiedzeniem zwróci się do mnie – Daj, ać teraz ja pobruszę, a ty idź poczywaj”.  Wówczas jak Czech Bogwał  zlituję się nad żoną i za nią poobracam domowe żarna.

Jerzy Wnukbauma.